Translate

środa, 24 sierpnia 2016

Historia z mojego życia #4 Wracam ze szpitala?!

     Jak pewnie niektórzy zauważyli, nie aktualizowałam przez jakiś czas rubryczki nonsopedii. Dlaczego? Raz nie miałam siły, raz spałam. Po prostu. Już to rozwijam.
     Po tytule możecie się domyślić, byłam w szpitalu. W Łodzi na oddziale endokrynologii, dokładnie w ICZMP (Instytut Centrum Zdrowia Matki Polki)
     Okey, może przejdę do rzeczy xD
     Jestem bardzo niska. Mam 142 wzrostu, a jak na mój wiek, w porównaniu do innych jestem krasnoludkiem. Przez wakacje urosłam pół centymetra. No cóż, takie życie.
     Endokrynolog to osoba zajmująca się między innymi właśnie takimi problemami związanymi ze wzrostem. Skierowanie miałam naszykowane już w czerwcu, ale że moja pani doktor szła na urlop, ja musiałam czekać do sierpnia. To i tak szybko, jak na ten szpital.
     Daję Wam normy wiekowe co do wzrostu, ja jestem dużo poniżej mojej normy:

Link
   
     Pojechałam do szpitala, ponieważ ja sama postanowiłam, że z moim wzrostem trzeba coś zrobić. W sumie wcale się nie bałam, ale byłam zła, bo przez ten szpital, nie pojechałam na kolonie, bo przecież telefon mógł zadzwonić w każdej chwili, a rodzice musieliby mnie ściągać. Poszłam do szpitala szesnastego, kolonie skończyły się siódmego ;-;
     Musiałam czekać na telefon, moja pani doktor mi to załatwiała, byłam u niej gdzie indziej w poradni, dokładnie w Zgierzu. I czekałam, czekałam. I się doczekałam.
     Jeśli ktoś jest ciekawy co mi tam robili, to postaram się Wam to jakoś napisać.
ALE
Najpierw chciałabym wszystkich tych, którzy również idą do tego szpitala poinformować:
Nie macie się czego bać!
Naprawdę. Ja jestem dowodem.
Okey, już piszę czego macie się nie bać xD

Dzień pierwszy:
Przyjechałam. Znalazłam izbę przyjęć. Musiałam czekać, bo dużo pacjentów. Zarejestrowałam się i poprowadzili mnie pod taką salę, gdzie musiałam powiedzieć ile mierzę, ważę czy biorę jakieś leki, te sprawy.
Założyli mi opaskę. Miałam w środku karteczkę z numerem pacjenta, imieniem, nazwiskiem, moim oddziałem i takie tam.
Wylądowałam w sali 52 z pewną Julką. Od razu się zakolegowałyśmy, było fajnie, nic nam nie robili. Do czasu. Przed dwudziestą kazali mi się przebrać i umyć i gdzieś o dwudziestej mieli mnie zawołać na założenie wenflonu. Nie ogarniałam, co to jest i w ogóle. Byłam w sali jeszcze z taką Sandrą. Dziewczyny wyjaśniły mi co to takiego.
Wenflon to tak jakby "urządzenie" do pobierania krwi. Muszą to coś wbić pod skórę, no w żyłę, nie będę kłamać. Dziewczyny mówiły, że niby strasznie boli, takie 5/10, ale ja odczułam to na takie 2/10. Nie ma się czego aż tak bardzo bać, naprawdę. Chyba że ktoś jest tak bardzo wrażliwy na ból. Powiem tak, że nie da się do tego do końca przyzwyczaić. Trzeba uważać. Mi zakładali to przed wgłębieniem łokcia, żebym mogła ruszać ręką, ale jeśli tam nie wykryją żyły, mogą to założyć na nadgarstku, stopie, nawet na skroni, ale to już w skrajnych przypadkach.
Miałam jak najszybciej zasnąć, ponieważ miałam mieć w nocy pobieraną krew. Pielęgniarka przychodziłam normalnie tak punktualnie, że no co do sekundy. Dokładnie co pół godziny. Od 23:10 do 5:40. Policzcie, ile razy. Ostatni raz miałam aż trzy probówki.

Dzień drugi:
Musiałam wziąć trzy tabletki, dwie małe i taką jedną do rozgryzienia, a w środku był proszek. Ja nie umiem połykać tabletek, więc poprosiłam pielęgniarkę, żeby mi rozkruszyła. Dozwolone były trzy łyki wody, bo na czczo, ale ja wypiłam więcej, żebym nie miała żadnych resztek tych tabletek między zębami, żebym wszystko połknęła. Wytłumaczono mi, że te tabletki obniżają ciśnienie, przez co chce mi się spać i mam się temu poddać, bo podczas snu wydziela się hormon wzrostu. A, i jeszcze zapomniałam powiedzieć, że nie mogłam jeść od dwudziestej drugiej do zakończenia badania. Gdy już się wyspałam i pobrali mi ostatnie dwie probówki krwi na ten dzień (wcześniej pobrali mi cztery)... Ta kanapka była pyszna.

Dzień trzeci: 
Znowuu głodówka. Dostałam zastrzyk i musiałam leżeć, leżeć i leżeeeć i czekać na pobieranie krwi. Tak, znowu. Po obiedzie miałam już wychodzić i wydawało mi się jak tak leżaaałaam, że nie wychodzę tego samego dnia, tylko następnego albo za tydzień czy coś. Naprawdę.
Od tego leżenia czułam się nie dobrze, więc podniesiono mi łóżko, mam nadzieję, że wiecie o co chodzi, i usiadłam i bam, czułam się lepiej. Nie od razu, ale potem chociaż nie miałam ochoty zwymiotować.
Kiedy w końcu mogłam jeść, nie nażarłam się jak świnka, bo tak w sumie nie można, bo potem jest niedobrze, Herbatka, kanapeczka, herbatka, kanapeczka i jest okeey,
Ubrałam się, spakowałam, zjadłam obiad, zdjęli mi wenflon, pożegnałam się i pojechałam.
Jak zdjęli mi wenflon? Jest on przyklejony na taką taśmę, plaster, raczej jednak taśmę. Odrywają tą po prostu, wyjmują wenflonik, każą przycisnąć wacik do miejsca, gdzie była igła, żyłka, coś takiego, i już.

Pisałam ten post tydzień. Kurde, coś mi się odechciewa. Wszystkiego. Serio, nic mi się  nie chce. Na kolejny post musicie trochę poczekać. Nie wiem kiedy wstawię, naprawdę. Ale najlepszym sposobem jest zaobserwować blog! :D

MASZ PYTANIE? PISZ

Pozdrawiam wszystkich, którzy dotrwali do końca i żegnam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz